„Mama dookoła świata”. Brakujące ogniwo – Maroko

Wspominałam już nie raz i nie dwa, jak bardzo kocham te momenty w życiu, kiedy odpowiednia książka w odpowiednim czasie wpada mi w ręce. Otóż wpadła mi ostatnio w łapki książka Ofelii Grzelińskiej „Mama dookoła świata. Opowieści o macierzyństwie w różnych kulturach„. Samo to, że dziełko to odnalazło mnie na drugim końcu świata, stanowi dla mnie już fakt niezwykły! Anioły czuwają 🙂
Z ulgą odkryłam, że to, co uważane za zdrowe dla dziecka w jednych stronach świata, w innych może być postrzegane jako szkodliwe dla malucha. Dlaczego z ulgą? Ta świadomość pozwala mi bezstresowo zdać się na własną intuicję, zamiast zadręczać się tym, co powiedzą o mnie inne matki. Miłym zaskoczeniem okazało się również objawienie, że nie tylko ja biję się z myślami… by nie nazwać macierzyńskich mądrości z ojczyzny mojego męża zabobonnymi. Książka Grzelińskiej to cenny materiał kulturoznawczy, który staje się jeszcze cenniejszy, gdy sama jesteś w związku „multikulti” i lada chwila spodziewasz się przyjścia na świat małego „tambylca”. Jeśli do tego planujesz poród na obcym lądzie, wśród odmiennych kulturowo (choć przecież bliskich Ci) osób, za nic mając sobie barierę językową… to książka dla Ciebie! Dla mnie zabrakło tylko wątku marokańskiego. Sama więc go dopiszę 🙂 A co?!
Marokańska przyszła mama musi przede wszystkim zaspokajać wszystkie swoje zachcianki. Nawet te najbardziej wymyślne (co wcale nie jest łatwe, szczególnie jak się jest wygłodniałą Polką, napaloną na ogórki kiszone, kwaszoną kapustę i kawał wieprzowiny z razowym chlebem, których tu nie uraczysz). Kobiety w Maroku bardzo uważają, żeby się przypadkiem nie podrapać, kiedy najdzie je na coś ochota. Wierzą, że w miejscu, w którym się podrapią, dziecko będzie miało siniaka (choć mi się wydaje, że raczej mają na myśli znamię). Zatem najpierw zaspokajamy zachciankę, a dopiero potem ze spokojnym sumieniem możemy się drapać 😉 Ciężarna nie powinna też przyglądać się zbyt długo zwierzętom, bo dziecko mogłoby urodzić się podobne do któregoś z nich. Jak ważna to zasada, odkryłam dopiero, kiedy oglądałam w internecie film dokumentalny o polskiej wsi. Jak film o wsi, to rzecz jasna kury muszą gdzieś w tle gdakać. To gdakanie w moim komputerze postawiło na nogi cały dom. Ostatecznie obejrzałam film do końca, ale musiałam obiecać, że na przyszłość będę unikać oglądania wideo ze zwierzętami.
Poród to raczej sprawa kobiety i mężczyzna najchętniej na ten czas by zasnął i obudził się już po wszystkim. Widok wychodzących z wysiłku hemoroidów, popuszczających kał zwieraczy czy pękającego krocza – to dla niego zbyt wiele. On woli wierzyć, że jego dziecko przychodzi na świat dostojnie i z godnością. Stąd porody rodzinne w Maroku praktycznie nie funkcjonują, chociaż w prawie muzułmańskim nie istnieją żadne przeszkody, aby przy narodzinach dziecka obecny był jego ojciec. Zawsze można jednak popytać w prywatnych klinikach francuskich. Z pewnością któraś będzie otwarta na takie „nowomodne” praktyki. W chwili urodzin dziecka szepcze mu się do ucha wezwanie do modlitwy. Zatem pierwszym słowem, jakie usłyszy na tym świecie mały „muslimek” będzie słowo „Allah”.
Jeśli chodzi o wybór imienia dla dziecka, to nie mamy tu pełnej dowolności. Dziecko urodzone w Maroku musi nosić imię arabskie. Chyba że urodzi się zagranicą. Przeważnie pierwszemu synowi daje się na imię Muhammad.
Dziecko to błogosławieństwo Allaha. To największy dar. Dlatego nikogo nie dziwią rodziny wielodzietne. Często, kiedy pytasz Marokańczyka o imiona jego rodzeństwa, gubi się i nie potrafi wymienić wszystkich. 10 dzieci i więcej to norma. Jedynak? Coś niezmiernie rzadkiego. Mimo to, aborcja jest w Maroku legalna. Nie jest pochwalana ani zalecana, ale jest dopuszczalna.

Maroko to różnorodność wielu kultur, stąd i zwyczaje związane z macierzyństwem nie we wszystkich regionach są takie same. Na Saharze dziecko pozostaje w ukryciu do czasu, aż wyrosną mu pierwsze ząbki. Inaczej ktoś mógłby z łatwością rzucić na nie urok („złe oko„). Malca mogą oglądać tylko członkowie rodziny i bliscy, zaufani znajomi. Niemowlakowi na przegubie rączki zawiązuje się sznureczek z małym zawiniątkiem z masłem (nie zrozumiałam z czego i skąd to masło). Talizman ma chronić dziecko przed demonami wojny (na Saharze od lat trwa konflikt), urokami i złymi czarami (noworodek, jako osoba bezbronna, uznawany jest w religii muzułmańskiej za wyjątkowo podatną ofiarę działania „złego oka”). Ponieważ Saharyjki nie jadają posiłków razem z mężczyznami, same w swoim towarzystwie mogą czuć się swobodnie podczas karmienia piersią. Chociaż tradycyjna marokańska zabudowa mieszkaniowa nie przewiduje drzwi w salonie i co jakiś czas przez otwór na drzwi (bez drzwi) zaglądała do środka jakaś męska głowa, nie powodowało to jakiegoś popłochu, pospiesznego chowania cycków czy paniki.

Kobiety w Maroku rzadko używają wózków dla dzieci (co akurat nie powinno dziwić, bo jakość dróg i chodników pozostawia tu wiele do życzenia i taka nowoczesna mamuśka pewnie więcej musiałaby ten wózek dźwigać niż pchać). Największą popularnością cieszą się zwyczajne chusty, które Marokanki przewiązują sobie przez plecy. Często tak przywiązany do matki maluch dynda sobie niemalże głową w dół. Chciałoby się podbiec i go złapać, nim wypadnie… ale one nigdy nie wypadają. Przewijaki dla dzieci znajdziecie tylko w bardziej nowoczesnych toaletach w miejscach o wysokim standardzie. Z pewnością będą na każdym lotnisku, ale nie koniecznie w każdej restauracji czy markecie.
Dzieci w Maroku często są wykorzystywane do pracy (najczęściej do żebrania). Sami Marokańczycy zdają sobie z tego doskonale sprawę. I choć nie pochwalają pracy dzieci, to można tu mówić o pewnym społecznym przyzwoleniu.
Będzie ciąg dalszy i będą upgrady. Ale na dziś to już wszystko…
Tagi: ciąża, dzieci, macierzyństwo, Maroko, Polka w Maroku