Urodzić w Maroku i nie zwariować…


Polka w Maroku (Fot. Marta El Marakchi © All rights reserved)

Ciąża to czas niespodzianek, nowych odkryć i ciągłych zaskoczeń. Szczególnie pierwsza. Nagle dowiadujesz się, że poranne nudności trwają nieprzerwanie przez jakieś trzy miesiące, 24 godziny na dobę. Po jakiego grzyba i kto nazwał je „porannymi”? Ze zdumieniem odkrywasz też, że ten najpiękniejszy okres w życiu każdej kobiety w rzeczywistości jest koszmarnym i zdającym się nie mieć końca męczeństwem… tak że w końcu zaczynasz przeklinać ten błogosławiony stan. Nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że idealnie okrągłe brzuszki ciężarnych z okładek magazynów są głównie wytworem photoshopa i efektem wygibusów fotografa by złapać odpowiedni kąt. Bo idealnie okrągłych brzuszków nie ma! Są góry i doliny, w dodatku wiecznie przemieszczające się. Tu ci nagle coś wyskoczy, a tam się zapadnie. I tak cały czas. Kiedy dziennikarze z całego świata zastanawiali się czy Beyonce jest faktycznie w ciąży czy tylko udaje, bo podczas udzielanego przez nią w tv wywiadu jej brzuch nagle się zapadł, najwyraźniej wśród pismaków nie było żadnej matki. Ona wiedziałaby, że to, co zobaczyli widzowie, było niczym innym jak tylko skurczem Braxtona-Hicksa. I już zagadka rozwiązana 🙂 Ale miało być o Maroku. Więc już wracam na właściwą ścieżkę…

Jak wierzy wielu Marokańczyków, ciężarna kobieta a także małe dzieci są szczególnie narażeni na działanie złego oka. Dlatego przyszłe matki i noworodki są często poobwieszani różnymi amuletami (od ręki Fatimy począwszy, na miniaturowych wydaniach Koranu skończywszy). Czego jeszcze powinna się wystrzegać kobieta w ciąży pisałam już wcześniej.

>>> “Mama dookoła świata”. Brakujące ogniwo – Maroko

Żeby się już nie powtarzać przejdę do samego porodu. Do wyzysku człowieka przez człowieka przywykłam… ale w Polsce. Tymczasem okazało się, że wyzyskanym można zostać przez naszych rodaków nawet na drugim końcu świata. Dzięki „uprzejmości” pewnej dużej i znanej z przekrętów polskiej firmy z Casablanki zostaliśmy przed samym porodem bez ubezpieczenia. Rzecz dość ciekawa, bo składki na ubezpieczenie zostały potrącone… Ale znów zboczyłam z tematu, a nie o tej firmie i jej machlojach przecież miałam pisać.

A więc (wiem, nie zaczyna się zdania od „a więc” i świadomie gwałcę formę) zostaliśmy bez ubezpieczenia. Wtedy zaczęliśmy się poważnie zastanawiać nad porodem w szpitalu państwowym. Zdania wcale nie były podzielone. Wszyscy jednomyślnie stukali się w czoła. Pomysł wydawał się im niedorzeczny. Im bardziej mnie straszyli, tym bardziej podsycali moją ciekawość i rozbudzali we mnie moją przekorną naturę (Na złość mamie odmrozić sobie uszy? To cała ja!). Chciałam wiedzieć, jak to jest być zwykłą Marokanką, skazaną na tutejszą służbę zdrowia. Znudziło mi się bycie pańcią. Zawsze miałam zresztą głód ekstremalnych wrażeń. Tym razem jednak przesadziłam, a kiedy się zorientowałam, co się stało, było już zbyt późno żeby się wycofać. Nasz mały Muslimek nie miał ochoty dłużej czekać…

Super-ekspresowe USG (trwało jakieś dwie minuty). Po czym pan doktor wstał, wytarł ręce W KOTARĘ (!!!), a mnie zostawił z mokrym brzuchem. Noo, trochę mnie zatkało. Zatem te wszystkie straszne historie o strasznych warunkach higienicznych i sanitarnych w marokańskich szpitalach wcale nie były przesadzone?! Dla pewności, że wszystko jest ok, postanowiliśmy wdepnąć po drodze jeszcze do prywatnego lekarza. Tu już nie było tak szaro-buro-przygnębiająco. I trochę bardziej sterylnie. Trochę to w sam raz określenie. Pan doktor miły. Znał nawet kilka słów po polsku. A nawet mówił po rosyjsku, tylko z takim zupełnie nierosyjskim akcentem. Jego biurko trochę się kiwało na przykrótkiej nodze, podparte o gruby tom pod tytułem: Aкушерство. Czar prysł, gdy zaproponował mi bym usiadła… w miejscu, gdzie bez najmniejszych wątpliwości jakaś inna pani już siedziała… i to bez bielizny. Skrzywiłam się, a on – trafnie odczytując moje myśli – podszedł do sterty swoich białych fartuchów odłożonych do prania i rzucił mi jeden z nich. Co mam z nim zrobić? Że jak? Że niby na nim usiąść?!!! Boże, widzisz i nie grzmisz?!!! Cała ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle jest jakaś różnica między państwową służbą zdrowia a prywatną kliniką. Otóż jest. W prywatnej klinice zostawisz dużo więcej kasy (za poród około 1 tys. euro i drugie tyle za cesarkę, którą prawdopodobnie Ci zrobią, żeby zwiększyć koszta). Tak samo niehigieniczną i nieprofesjonalną opiekę otrzymasz w państwowym szpitalu… dając w łapę komu trzeba (lepiej mieć na ten cel odłożone jakieś 1500 dirhamów i rozdzielić między personel wedle uznania po 100 i 200 dirhamów dla każdego). Pan doktor znika gdzieś na chwilę i wraca w gumowych rękawiczkach. Czy też wyciągnął je z jakiejś sterty brudnych rzeczy?

Do szpitala trafiłam o 3 w nocy. Nie było na co czekać bo wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczyły, że to już. Po czym wróciłam do domu, by o 7 rano ponownie odbyć wycieczkę do kliniki. Zdążyliśmy w ostatniej chwili… Hobi nie mógł mi towarzyszyć, chociaż jego obecność była bardzo pożądana – chociażby jako tłumacza. Nic z tego. Zrozumiałam dlaczego, kiedy zobaczyłam, gdzie będę rodzić. Wielki open space, a w nim cienkimi parawanami powydzielane małe segmenty. W każdym z nich rodząca kobieta. Wrzaski po mojej prawej i lewej stronie sprawiły, że chciałam uciec. Powstrzymał mnie jedynie nadchodzący skurcz… Kiedy skurcze stały się nie do zniesienia, nagle pojawiła się jakaś pańcia z kajecikiem, która koniecznie chciała odnotować imiona moich rodziców. I to natychmiast! Ponieważ pisanie czcionką inną niż „robaki” nie było jej mocną stroną, wręczyła mi kajet i długopis, abym napisała je sama. Tylko moja wrodzona niechęć do wszelkiej przemocy powstrzymała mnie przed zasunięciem jej kopniaka i zmasakrowaniem jej twarzy (jako że ta akurat znajdowała się na wysokości mojej nogi). Nie mogłam uwierzyć! Oto w chwili największego, rozdzierającego bólu miałam na swoim własnym brzuchu wypełniać kwestionariusze osobowe! Ugh! Potem już było tylko gorzej. Okazało się bowiem, że w Maroku nikt z rodzącą się nie cacka i nie ceregieli. Jej dobre samopoczucie psychiczne nie ma większego znaczenia i nikt o nie nie dba. Kobieta ma po prostu urodzić, najlepiej jak najszybciej, żeby zwolnić miejsce kolejnej rodzącej. Boli? No przecież wiadomo, że musi boleć. Znieczulenie owszem, ale tylko dla tych co mają cesarkę. Malutki trochę porozrywał mamę? Pozszywa się i będzie jak nowa. Ale po co zaraz znieczulenie miejscowe? Przecież to nie jest jakaś wielka operacja. Nie chce rodzić na plecach? Jaka siła grawitacji? Jakie inne pozycje? Głupich książek się naczytała! Nie dziwaczymy tylko rodzimy!

Ponieważ ostentacyjnie olewam pańcię z kajecikiem, która ni w ząb nie rozumie, kiedy jej tłumaczę po angielsku, że źle wybrała moment na swoją ankietę, ta dochodzi do wniosku, że to ja nie rozumiem, czego ona ode mnie chce. Znika… i wraca po chwili, ciągnąc za sobą jakąś inną, przestraszoną dziewczynę, która rzekomo mówi po angielsku. Name your madre? And your padre? – próbuje tamta. W odpowiedzi słyszy soczyste: Oooo fuck!!! Fuck, fuck, fuck! I po krótkiej pauzie: Pardonne. Baby chichoczą, a ja mam znowu ochotę kopać. Anglojęzyczna (rzekomo) pańcia znów podejmuje wyzwanie i próbuje mi coś przetłumaczyć: Youryour, your… Jakieś słowo jej ugrzęzło w gardle i nie może z niego wyjść. Pokazuje wymownie na moje krocze. Mashallah! What about my pussy? – pomagam jej, a ona wzdycha z ulgą, że nie musiała wymawiać tego okropnego słowa. Tak oto urodziłam w rytmie: Zid, zid, zid! zamiast: Przyj, przyj, przyj!

System „room-in” funkcjonuje w Maroku dość dziwacznie (zupełnie jakby był wymierzony przeciwko młodej mamie, a nie ku pokrzepieniu jej zbolałego po porodzie ciała i ducha). Pielęgniarka (a może jednak sprzątaczka? aparycja i brudny fartuch jednoznacznie nie zdradzają…) przynosi Ci Twoje dziecko i kładzie w obskurnym łóżeczku tuż nad Twoją głową. Nagle wszyscy sobie gdzieś idą i zostajesz zupełnie sama. Początkowo myślisz, że za chwilę ktoś do Ciebie wróci. Ale chwila przeciąga się do 2,5 godziny. Dziecko kwili, a Ty nie możesz nawet do niego wstać. Chce Ci się siusiu? Ups, no to masz problem. Zaciskanie pęcherza i zagadywanie piszczącego coraz donośniej malucha to jednak zbyt wiele! Hej, hej! Anybody here? Odpowiada cisza. Dobrze, że przeczytałam wcześniej w mojej „encyklopedii porodowej”, że nie mogę zasnąć. Inaczej przecież nikt by mi o tym nie powiedział. Wreszcie po mnie przychodzą! Za osobny pokój trzeba znowu zapłacić. Inaczej czeka mnie 15-osobowa sala pełna na dodatek kwilących noworodków. Po ścianach biegają karaluchy, więc na wszelki wypadek śpię z otwartymi oczami. Żyjemy. Tym razem się udało… bez szkoły rodzenia, bez karty ciążowej, bez badań kontrolnych, bez znieczulenia, bez ubezpieczenia, bez tłumacza przy porodzie… Jakoś to przeżyliśmy. Chyba tylko dlatego, że jestem okazem zdrowia. W razie komplikacji mogłoby się źle skończyć. Nigdy więcej w Maroku…

Kasia Blanka

Tagi: , , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *